Kolejne kosmetyki przetestowane, niektóre z nich aż do ostatniej kropli, bo spisały się wyśmienicie!
Tym razem sięgnęłam po krem pod oczy polskiej marki Yonelle, który okazał się rewelacyjny, drogeryjną odżywkę do włosów Schwarzkopf, spray termoochronny do włosów francuskiej marki René Furterer, tusz do rzęs Benefit Cosmetics oraz farbkę do ust Bell.
1.Hydro-krem pod oczy Yonelle Infuzyjny H20
Jaki powinien być krem pod oczy? Właśnie taki jak ten. W tym kremie polubiłam wszystko i tylko ciężko westchnęłam, gdy wypłynęła ostatnia kropla. Czasem kosmetyk jest za ciężki i trzeba odczekać z aplikacją podkładu, czasem za lekki i skóra pod oczami jest niewystarczająco nawilżona, wtedy uczucie ściągnięcia skóry po nałożeniu podkładu odczuwa się podwójnie.
A ten preparat po prostu jest idealny i tu mogłabym już postawić kropkę. Łatwo się aplikuje, odpowiednio nawilża, szybko się wchłania.
Co ciekawe, wszystkie kosmetyki tej marki, które przetestowałam do tej pory, spisały się bez zarzutu, a do tego mogę wam zdradzić, że w kuluarach blogerki urodowe też bardzo chwalą markę oraz składniki zawarte w ich kosmetykach. Niestety krem skończył się za szybko, może dlatego że używałam i na dzień, i na noc. Teoretycznie to produkt po 40. roku życia, ale ja tak bardzo go pokochałam, że zamierzam kupić kolejne opakowanie. Na kosmetykach pod oczy nigdy nie oszczędzam. Cena 159 zł za 15ml. Bardzo polecam!
2. Spajający spray regeneracja w olejku Fiber Therapy Schwarzkopf
Generalnie zwykłe odżywki do włosów, które się spłukuje, nie radzą sobie z moimi włosami. Mam długie i gęste włosy i ostatnie o czym marzę o poranku, to kilkunastominutowa walka z ich rozczesywaniem. Dlatego wybieram inne opcje, jak np. maska Davines lub odżywka-olejek Gliss Kur, które w kilka chwil radzą sobie z rozczesaniem moich włosów. Tym razem wypróbowałam nowy spray Fiber Therapy i też nieźle poradził sobie z z moimi włosami.
To taki produkt, który działa, ma przystępną cenę, 16,99 zł za 100 ml, a do tego jest wydajny. Odżywka bez spłukiwania, z atomizerem, więc łatwo się aplikuje.
Gdybym jednak miała wybierać, wolałabym olejek Gliss Kur, bo dodatkowo od razu „ugładza” moje włosy, a preparat ze zdjęcia ma przede wszystkim zregenerować włosy. Wskazówka: po aplikacji, najlepiej odczekać chwilę, by produkt dobrze się wchłonął we włosy i dopiero rozpocząć rozczesywanie.
3. Mascara they’re real! Benefit Cosmetics
Po zastosowaniu serum Long4Lashes, nie mogę narzekać na moje rzęsy. Są długie i nawet cieszę się, że rosną w różne strony, bo niektóre wywinęły się do góry i wreszcie nie są proste jak druty. O tuszu do rzęs they’re real! słyszałam od wielu koleżanek, że jest świetny i oficjalnie dołączam do grona jego fanek.
Moje rzęsy wyglądają teraz naprawdę spektakularnie, a tusz Benefit tylko pomaga uzyskać efekt WOW.
Nie skleja rzęs, zwiększa ich objętość, nie osypuje, szczoteczka ułatwia aplikację, a cena 63 zł za małe opakowanie i 139 zł za normalną wielkość jest jak najbardziej do przyjęcia. Ja wiem, że tusz do rzęs to bardzo indywidualna sprawa, ale w moim przypadku ten tusz sprawdza się w 100%. Polecam i na pewno jeszcze będę testować kosmetyki marki Benefit, bo jak na razie trafiam na same hity!
4. Wygładzający spray termoochronny do włosów Lissea René Furterer
Rzadko prostuję włosy prostownicą czy kręcę loki, a włosom najczęściej pozwalam wyschnąć bez suszarki – uroki włosów prostych jak druty. Jeśli jednak już korzystam z tych urządzeń, staram się ochronić włosy przed ciepłem spryskując produktem chroniącym przed działaniem wysokiej temperatury.
Tutaj nie ma się nad czym rozwodzić: jeśli często suszycie, kręcicie lub prostujecie włosy, trzeba zastanowić się nad ich ochroną i konkretnym preparatem, by zachowały blask, nie puszyły się i zdrowo rosły.
Ten spray jest lekki w swojej formule, a po jego użyciu włosy są bardziej miękkie. Ochrona do 220 stopni Celsjusza. Nie wiem, czy na rynku dostępne są tańsze odpowiedniki, bo ten kosztuje 85 zł, ale jest to dobra cena do jakości.
5. Hypoalergiczna farbka do ust Bell
Podobno za tą pomadką szaleją Polki już od dłuższego czasu, więc kupiłam i ja, żeby przetestować i sprawdzić, czy ten poziom szaleństwa jest prawdziwy. Kosztowała tylko 10 zł, więc wydatek niewielki, a ciekawość spora. Jak wiecie, nie jestem obsesyjnie zakochana w pomadkach, bo mam wąskie usta, wolę podkreślać oczy, ale czasem skuszę się na jakiś nowy kosmetyk do ust. Wybrałam pomadkę – farbkę Bell w kolorze ostrej fuksji nr 01.
Jest matowa, nie klei się i rzeczywiście długo utrzymuje się na ustach, ale czy to taki och i ach? Niekoniecznie.
Ma dziwny smak i – o dziwo – czuje się ją na ustach (uczucie ściągnięcia?), ale w końcu to farbka, a nie pomadka. Dodatkowo w moim przypadku niestety wysusza usta, więc na pewno nie kupię kolejnego opakowania, a tę którą mam, będę używać z błyszczykiem lub z nawilżającą pomadką. Nie polecam.