„On niedługo skończy 2 lata, czas zaprowadzić go do żłobka! Zobacz, nie potrafi bawić się z dziećmi! I dlaczego ucieka z placu zabaw? Źle go wychowujesz! Co z ciebie za matka!
Ciągle przebywa tylko z tobą albo z opiekunką, a on potrzebuje kontaktu z rówieśnikami! Powinien rozwijać się w grupie. Na twoim miejscu nie trzymałabym go w domu! Czas na żłobek!”
Ok, w porządku, pod naporem babci nr 1, babci nr 2, delikatnych sugestii koleżanek, ugięłam się. Wprawdzie mądre książki mówią, że dziecko do 3. roku życia powinno być przy mamie, ale chyba czytałam jakieś przeterminowane zbiory.
Idziemy do prywatnego żłobka niedaleko domu, opcja wręcz idealna. W pierwszych dniach mam towarzyszyć dziecku, siedzieć z boku i obserwować, natomiast w kolejnych Marcel będzie zostawał sam. Stopniowo, małymi krokami, damy radę.
Dzień 1.
Z pewną taką nieśmiałością przekraczamy próg żłobka. Od razu doznajemy szoku – nie wiem, kto większego, czy ja – widząc 22 maluchów w sali, w tym 8 płaczących czy mój syn, który jeszcze w życiu nie widział tylu dzieci naraz, które coś od niego chcą. Marcel powoli się rozkręca, nowe zabawki, interakcja z dziećmi, uff, nie jest aspołeczny, będą z niego ludzie. Opiekunki bardzo miłe, uwijają się jak tylko mogą, a roboty po pachy albo i więcej. Od razu po przyjściu czas na śniadanie, Marcel nie jest zachwycony zimną kaszką (ja też nie), ale za to zjada kanapkę w biegu. Dosłownie w biegu, bo lata po jadalni zamiast wzorowo, jak reszta dzieci, siedzieć przy stoliku i pałaszować swoją porcję. Indywidualista – tłumaczę sobie, a może chce chłopak poznać teren. Wracamy na salę pobawić się. A zabawa przednia: popychanki, przepychanki, podszczypywanki, zabiorę ci zabawkę, bo tak, itd. Syn podchodzi do mnie 2 razy z płaczem, tłumaczę mu, że ma być twardy, że to po prostu życie i słowami pewnej dziecięcej piosenki: „Kto jest beksą i mazgajem, niech sam siedzi w domu – ram tam tam”, czy jakoś tak, odprowadzam go na drugi koniec sali do dzieci. Przestaje się mazać, uff. Czas wyjść na świeże powietrze. Idziemy do szatni. Ciężko ogarnąć tyle dzieci naraz mając 10 rąk do pomocy (5 opiekunek).
Panuje totalny chaos, dzieci wchodzą z powrotem na schody, niektóre kładą się na podłodze, inne wychodzą na zewnątrz, bo właśnie ktoś naprawia klamkę od drzwi i warto skorzystać z nadarzającej się okazji, żeby prysnąć.
Rezolutna 2-letnia dziewczynka demonstruje mi, jak należy nakładać spray na komary, który mama jej zapakowała do żłobka (!) Na szczęście udało się nie spryskać oczu. Krótko mówiąc: dzieje się. No, nareszcie wszyscy ubrani, idziemy na piękny plac zabaw, oczywiście wszyscy w tym samym momencie chcą na zjeżdżalnię. Marcel nie radzi sobie z przejściem po linach, pomagam mu, ale obserwuje inne dzieci i za trzecim razem prawie mu się udaje. Zuch chłopak! Chwila zabawy i wracamy do przedszkola, wcześniej obligatoryjne mycie rączek. Marcel chlapie wodą i śmieje się z kolegów siedzących na nocniku, pokazuje na nich palcem. Znów jestem lekko podłamana, bo już mniejsze dzieci zaakceptowały nocnikowe posiedzenie, a my wciąż na etapie pieluch. Ech… Czas na zupkę. Synek niezbyt zachwycony, trochę zjada, trochę wylewa próbując jeść łyżką.
Przyglądam się innym dzieciom, jedną ręką przechylają miseczki, żeby do końca dokładnie zjeść swoją porcję, w ich przypadku żadna łyżka zupy się nie zmarnuje. Moja wychowawcza porażka na całej linii!
No nic, czas zbierać się do domu, dzieci idą spać. Ja cię synku jeszcze wszystkiego dziś nauczę! W domu daje mu łyżkę do ręki, zupę w talerzu – czas się usamodzielnić. Wygląda to jednak dosyć mizernie: nie wiem, gdzie więcej zupy: na podłodze, na śliniaku czy na spodniach. Łajtuś, nasz pies jest zachwycony, ja nieco mniej. Marcel idzie na popołudniową drzemkę, a ja się cieszę, że poszło gładko, w sumie, tak. No prawie.
Dzień 2.
Marcel na pewniaka leci do żłobka, wchodzi do sali, ale już coś czuję, że to nie ten sam zachwyt co wczoraj. Tuli się do mnie, dzieci mu przeszkadzają, jest marudny. W jadalni nie chce nic zjeść. Na dworze pada, więc nici z wyjścia na plac zabaw. Część podopiecznych idzie do mniejszej sali, Marcel też, ale wytrzymuje tam 10 minut i zaczyna płakać. Wracamy do dużej sali, ale on absolutnie nie chce tam wejść i zanosi się płaczem.
– Co mam zrobić? – pytam bezradnie opiekunki.
– A co pani podpowiada matczyna intuicja?
– Tak się składa, że milczy.
– Niemożliwe.
– A jednak.
Zabieram dziecko do domu. Marcel zachwycony, że wychodzimy. Teściowa dzwoni dopytać, jak było.
Lekko koloruję i mówię, że wytrzymaliśmy 3 godziny (60 minut w tą czy w tą, kto by tam liczył), ale jutro oczywiście też pójdziemy.
Mały w domu bawi się dużo chętniej swoimi zabawkami, tak jakby był wdzięczny, że go stamtąd zabrałam. Pod wieczór zaczyna się… kichanie. Kicha raz, drugi, dziesiąty i trzydziesty. Hmmm, pokichać sobie każdy może.
Dzień 3
Guten Morgen, czas do żłobka synku! A tu co? Glut? No i tyle w temacie żłobka. Marcel dostał takiego kataru, że zatrzymuje mu się gdzieś na brodzie. Nie szkodzi, to tylko katar, przejdzie, ale na wszelki wypadek zostajemy w domu, by nie zaraził innych dzieci, może jutro będzie lepiej…
Dzień 4
Zaczyna się choroba na całego. Zamiast do żłobka idziemy do lekarza.
Paskudny wirus – stwierdza ze stoickim spokojem pani doktor i przepisuje 3 syropy, 2 rodzaje kropli do nosa i przestrzega, żeby się pilnować, bo nie chcemy przecież kolejnego zapalenia krtani, prawda?
I tu jak na razie koniec przygody ze żłobkiem. Chorujemy dalej, a ja się zastanawiam co robić, ale matczyna intuicja dosłownie zaniemówiła. Czy puścić dziecko do żłobka, czy wybrać klubik na 2–3 godziny dziennie, w którym też pewnie złapie niejedną infekcję, a może posłuchać mądrych książek i poczekać jeszcze rok? Oczywiście opiekunka Marcela zaraziła się od niego, więc moje plany na razie poszły w odstawkę.